Przed wyjazdem na Spitsbergen musieliśmy zaopatrzyć się w liofilizowane jedzenie. Wybór prosty nie jest, zwłaszcza jeśli nie ma się o tym pojęcia. Dla tych, którzy stanąć muszą przed podobnym wyborem, kilka naszych wskazówek i przemyśleń.
Liofilizaty. Temat początkowo był zupełnie nam nieznany. Do tej pory w sprawach kulinarnych zawsze radziliśmy sobie sami – suszyliśmy mięso, kupowaliśmy już ususzone warzywa, owoce i zioła.Tym razem czekał nas trekking przez arktyczną tundrę, więc takie liofilizowane jedzenie to bardzo praktyczna rzecz, choć przyznam, że kosztowna. Głównym motywem, który nas do tego wyboru zmusił był czas, a raczej jego brak. Gotowanie na własną rękę jest zbyt czasochłonne, a przygotowywanie posiłku przez 10 osób naraz, kompletnie rozbiło by naszą eskapadę przez tundrę.
Do tematu liofów podchodziliśmy jak pies do jeża. Liofilizowane jedzenie kojarzyło nam się z nieprzyjemną papką, bez smaku i zapachu. Nie mieliśmy pojęcia od czego zacząć, więc polegaliśmy na radach znajomych, którzy w tej kwestii mają spore doświadczenie. Padały różne nazwy firm produkujących żywność liofilizowaną, z czego wybraliśmy najczęściej powtarzające się: Trek’n’Eat, Mountain House i LYOFOOD.
Napisaliśmy e-maile do dystrybutorów tych marek z prośbą o podesłanie próbek. Po kilku dniach otrzymaliśmy testowe porcje i zabraliśmy się do degustacji i porównywania cen. O ile pierwsza część okazała się pozytywnym zaskoczeniem, bo liofy smakowały lepiej niż się tego spodziewaliśmy, tak z cenami mieliśmy problem. Polegał on przede wszystkim na tym, że każda z tych firm proponuje trochę inne dania i inaczej je pakuje. W każdej opcji dostępne są co prawda porcje małe i duże, ale ich waga i kaloryczność się różnią. W związku z tym trudno było nam stwierdzić, która z firm jest najtańsza. Trzeba by chyba przeliczyć cenę za jedną kalorię i wtedy porównać, ale to jakieś absurdalne nam się wydało.
Dla porównania spójrzcie na te dania – duże porcje, regularne ceny bez zniżek i ich kaloryczność:
Mountain House: spaghetti bolognese, waga 236 gr, 1190 kcal, cena 39,99zł.
Trek’n’Eat: makaron w sosie sojowo-bolońskim, waga 180gr, kcal 610 kcal, cena 35,00zł
LYOFOOD: Penne Bolognese, waga 500gr po uwodnieniu, 507 kcal, cena 29,90zł
Cena to jedno, ale jeśli przez dłuższy czas mamy się odżywiać tylko liofilizowanymi potrawami, to warto też zwrócić uwagę na ich smak. Tu zaczynają się schody, bo każdy z nas ma inne upodobania. W naszej ocenie najmniej smaczne, a w sumie to bez smaku były liofilizaty firmy Mountain House. Trek’n’Eat miał całkiem w porządku smaki, jednak cenowo najkorzystniej wychodził LYOFOOD, który w naszej ocenie też był najsmaczniejszy.
Po pierwsze zaskoczyło nas mocno rozbudowane menu, w którym znajduje się nawet Bigos! Dostępne są też suszone owoce, z których można sobie ugotować coś smakowitego lub schrupać na sucho. Liofy tej firmy zdecydowanie wyróżniają się od reszty tym, że są naprawdę smaczne i głownie to zadecydowało o naszym wyborze.
Na Spitsbergenie, mimo, że w naszej ekipie nie było wegetarian, wszystkim najbardziej przypadło do gustu danie bez mięsa, czyli farfalle w sosie szpinakowo-serowym. Szpinak dobrze przyprawiony, czuje się wyraźny smak gorgonzoli i miłe zaskoczenie w postaci kawałków migdałów.
Dobra. Przejdźmy do konkretów, czyli do naszych wrażeń co do liofilizowanych obiadków LYOFOOD
Zdecydowanie na plus:
- smaczne
– konsystencja – potrawy nie były zbyt papkowate
– duże kawałki warzyw i mięsa
– ewidentnie czuje się, że w tych potrawach nie ma konserwantów
– neutralnie przyprawione – były smaczne bez dodatkowych przypraw, ale jeśli ktoś lubi ostrzejsze dania to sam może sobie je doprawić.
– różnorodność – można wybrać danie z makaronem, ryżem, kaszą lub ziemniakami
– przejrzysta strona internetowa, która ułatwia wyszukiwanie interesujących nas dań
Można się przyczepić do:
– opakowanie ma na dnie zagięcia, w które wchodzi część proszku i trzeba go wydobywać łyżką przy mieszaniu liofa z wodą, co jest leciutko uciążliwe
– gdy danie jest gotowe do spożycia, można oderwać górną część opakowania, ale jest to trochę trudne i często odrywało nam się krzywo – zupełny detal
– po zalaniu liofa i odczekaniu 10 minut, kawałki mięsa były jeszcze dość twarde, więc ten czas dobrze jest przedłużyć lub wykorzystać patent, który sprzedał nam Kuba Rybicki, a mianowicie zamiast zalewać liofilizat w torebce lepiej przesypać go do garnka z wrzącą wodą i chwilkę zagotować
Jedzenie i preferowane smaki to jednak dość indywidualna sprawa. To na co warto zwrócić uwagę przy wyborze liofilizatów to kaloryczność potrawy oraz to co się w niej znajduje, czyli skład.
LYOFOOD dość mocno akcentuje, że do produkcji swoich potraw wykorzystują naturalne składniki bez konserwantów. Można się o tym przekonać nie tylko czytając skład produktu, ale po prostu konsumując go. Nawet jeśli komuś wyda się mało przyprawiony to i tak będzie musiał przyznać, że przynajmniej nie zalatuje sztucznością, a już na pewno nie ma po nim zgagi jak się to zdarzyło po zjedzeniu liofa firmy Mountain House
Jedną wspólną cechą wszystkich liofów jest to, że zostają nam po nich opakowania, które trzeba potem ze sobą nosić. Myślałem też, że po ich umyciu będzie można je jakoś wykorzystać, ale w torebce ciągle jednak utrzymuje się zapach obiadowy… Nie mam pomysłu na razie jak można by je wykorzystać. Potrzeba jest matką wynalazków i pewnie gdyby trzeba było, to jakiś sposób na torebki by się znalazło. Z tego co sobie przypominam nasz słynny polski kajakarz Aleksander Doba z torebek po liofach zrobił sobie na kajaku ochronkę przed falami… Można i tak!
Nie ukrywam, ze liofilizaty to jednak dość droga sprawa, choć bardzo ułatwia życie. Można sobie poradzić też w inny sposób. Całkiem atrakcyjnie cenowo wychodzą suszone warzywa i samodzielnie ususzone mięso. Oczywiście takie gotowe już ususzone mięsko można też sobie kupić, ale nie mamy w tej kwestii dobrych doświadczeń. Zwykle smakowało bardzo średnio i jechało konserwantami. Lepiej więc, o ile ma się do tego warunki, ususzyć je samemu. Nie wymaga to skomplikowanych czynności, ale jest dość czasochłonne i trzeba mieć dobry piekarnik. Nad suszeniem warzyw i owoców nie będę się tu pochylać, bo jest to banalne, zwłaszcza jeśli ktoś ma specjalną elektryczną suszarkę.
Inne jedzenie, które można zabrać na wycieczkę lub dłuższą wyprawę.
Poza wagą oraz czasem przygotowywania posiłku, kolejną kwestią która ogranicza dietę w trudnych warunkach jest temperatura, a w zasadzie upały. Nie wozimy ze sobą lodówki, w której można trzymać produkty i chronić je przed zepsuciem, więc się do tego inaczej przygotować zastępując mleko, mięso, świeże warzywa i owoce ich suszonymi lub proszkowanymi substytutami.
Teraz gdy jesteśmy w Australii prawie każde nasze śniadanie składa się z płatków kukurydzianych, zalanych mlekiem oraz urozmaiconych rodzynkami. Mleka nie mamy oczywiście świeżego, ani UHT, tylko jest to mleko w proszku, które zalewamy zimną wodą.
Jadąc rowerem latem przez tadżycki i afgański Pamir musieliśmy się przygotować na 2-3 tygodniowe braki w dostawach świeżego jedzenia, więc zabieraliśmy do sakw wysokokaloryczne przysmaki. Świeże owoce zastępowały nam suszone morele, morwy i daktyle, wspomniane wyżej rodzynki i mieszanka orzechów (włoskie + ziemne).. Na przekąskę podczas podjazdu dobrze sprawdzały się Snickersy albo Twix’y, choć tymi po 3 miesiącach jazdy rowerem już prawie rzygaliśmy, ale energię trzeba było skądś brać. Są też dostępne w sklepach różnego rodzaju żele energetyczne, jednak pomimo kilku prób, nie udało nam się trafić na żadne smaczne, a te które kupiliśmy przed wyjazdem na Arktykę świetnie nadały się jako syrop do herbaty.
Dobrym urozmaiceniem diety jest też miód oraz masło orzechowe – to świetnie sprawdza się, gdy na przykład nie mamy możliwości zjedzenia czegoś ciepłego wieczorem i trzeba czymś zabić głód lub jeśli po prostu w ciągu dnia mamy ochotę na zwykłą kanapkę lub przekąskę.
Chleb – trudno wyobrazić sobie bez niego życie, ale wiadomo jak jest z jego trwałością. Kilka dni i pleśnieje lub wysycha. Od Europy Środkowej aż po granicę z Chinami nie ma z tym problemu i jeśli tylko są jakieś wioski, to można go kupić od ludzi pukając do nich do domu. Natomiast jeśli jesteśmy z dala od ludzi to z pomocą przychodzi Waza lub suchary.
Na koniec najważniejsze – woda! Bez niej nie jesteśmy w stanie przeżyć więcej niż kilku dni, a przy wysiłku każdy dzień odwodnienia jest bardzo niebezpieczny. O ile działamy w terenie górskim, to sprawa zwykle jest prosta – są rzeki, strumienie albo po prostu śnieg, który topimy. Jeśli jedziemy przez tereny stepowo-pustynne wodę musimy zabrać ze sobą na cały odcinek. Tutaj w Australii nawet jeżdżąc samochodem zawsze trzeba mieć zapas wody na co najmniej dwa razy tyle czasu, ile planuje się być w terenie wyizolowanym. Jeśli samochód ulegnie awarii, nie ruszamy się z niego, tylko czekamy aż nadjedzie jakaś pomoc, ale musimy mieć zapasy wody.Przemyślenia na temat wody i dobra organizacja to bardzo ważny czynnik.
To chyba po krótce tyle w temacie jedzenia w trudnych warunkach wyprawowych. Jeśli masz jakieś pytanie lub jeśli znasz jakieś inne patenty dotyczące jedzenia na wielodniowych trekkingach lub wyprawach rowerowych z dala od cywilizacji, to daj znać proszę w komentarzach. Niech i inni z tego skorzystają
Smacznego i do zobaczenia na szlaku!