Tekst: Charlotte Barré Zdjęcia: Guillaume Vallot
Wyprawa do Pakistanu nie należy do łatwych, szczególnie kiedy rejon wspinaczkowy znajduje się w mocno zmilitaryzowanym obszarze kraju. Właściwie to Dolina Kondus pobudziła naszą wyobraźnię- miejsce, które było zamknięte na przybyszy przez ostatnie 30 lat.
Po długiej walce i determinacji Mathieu, ostatecznie dołączyliśmy do szczęśliwców którzy otrzymali pozwolenie. 20-tego lipca startujemy do Islamabadu...
Po długim locie spotkaliśmy Ali Muhammeda, dyrektora agencji zajmującej się pozwoleniami na wstęp do doliny. Zaraz po naszym przyjeździe, odkryliśmy, że nie będziemy mogli polecieć do Skardu, tak jak to było zaplanowane wcześniej. Przez złe warunki pogodowe wszystkie loty są odwołane. Zamiast tego, pięciu z nas wsiada do małego vana i wyrusza w podróż. Po dwudniowej podróży krętą i czasami straszną drogą Karakorum, dotarliśmy do naszego celu. Dla mnie, Florence, Gerome i Guillaume była to świetna okazja do odkrycia tego kraju. Zdążyliśmy także zauroczyć się życzliwością lokalnych ludzi oraz pięknymi widokami.
W Skardu mieliśmy dwa dni na dopakowanie wszystkich potrzebnych rzeczy na 3 -tygodniowy pobyt w bazie oraz dopięcie na ostatni guzik pozwoleń wspinaczkowych z Głównego Urzędu Wojskowego. By przejść przez ten wrażliwy obszar należy zaliczyć około dziecięciu checkpoint'ów, a każda najmniejsza niespodziewana porażka może zakończyć się odwołaniem upoważnienia. Sprawa wojny pomiędzy Indiami a Pakistanem ciągnie się przez lata. Mimo iż od lat 70tych jest już tu spokojniej to sytuacja nadal wygląda nerwowo.
Po dwugodzinnym oczekiwaniu na pierwszym punkcie kontrolnym zaczęliśmy się martwić, że armia jednak zabroni nam przejścia przez dwie doliny, do której dostęp mieliśmy gwarantowany...
Pomalutku od jednego miejsca do drugiego robiliśmy postępy i w końcu dotarliśmy do Doliny Latchit, gdzie zamierzaliśmy spędzić trzy tygodnie. Kolejne dwa dni stacjonowaliśmy w wiosce, eksplorując dolinę w poszukaniu dobrego miejsca na bazę.
Stanęliśmy przed ogromną ścianą, która swoimi zachwycającymi wieżami przykuła naszą uwagę. Dojście do niej nie należało do łatwych, a transport sprzętu kosztował nas sporo pracy...ale decyzja zapadła. Po dwudniowym zmaganiu z tragarzami, docieramy na miejsce i na wysokości 4300 metrów zakładamy obóz. Do dobrej aklimatyzacji potrzebujemy czasu, ale nasz zapał oraz podniecenie nadciągającą wspinaczką nie pozwala na spokojny oddech. Po rundce papier- kamień- nożyce ja i Mathieu wygrywamy szansę, by zacząć jako pierwsi.
Skała jest dobrej jakości, a prowadzenie pierwszych kilku wyciągów na nowej drodze pokazuje, że piłeczka jest po naszej stronie. Niestety, drugiego dnia Mathieu skręca kostkę, co zmusza go do zjazdu. Jesteśmy rozczarowani, ale Flo i Gerome przejmują pałeczkę i cieszą się wspinaniem przez kolejne kilka wyciągów.
W międzyczasie dzięki kucharzowi i jego leczniczym metodom, kostka Mathieu szybko wraca do sprawności i w zawrotnym tempie dołącza do naszego zespołu czekającego na dalszą przygodę. Dobra skała oraz ciągnące się zacięcia pozwalają na prowadzenie kolejnych wyciągów. Droga jest mniej lub bardziej przystępna do asekuracji, co skutkuje czerpaniem przyjemności z czystej wspinaczki w niezbyt technicznie wymagającej linii.
Pomimo naszych postępów, zła pogoda nie wpuszcza nas na szczyt. Prognozy zmuszają nas do wspinaczki we wspaniałym zacięciu otaczającym bazę. Zaintrygowani i zafascynowani wsparciem zespołu spędzamy kilka dni na nowej drodze. Mały odpoczynek i znów wracamy pod naszą wieżę i tym razem udaje nam się zatopować. Po prowadzeniu i spędzeniu nocy w namiocie ścianowym jesteśmy w połowie drogi. Skała jest piękna, a jej szczelinowa forma prowadzi nas na samą górę, gdzie stajemy na szczycie Chimery....
Nadszedł czas powrotu i jesteśmy gotowi by wsiąść w samolot do Ismalabadu. Patrząc na zapierający dech w piersiach widok, myślimy już o następnej przygodzie...